Witaj Nadia, czy mogłabyś opowiedzieć czytającym fragment swojej historii – jak to się stało, że trafiłaś do Berlina, od jak dawna mieszkasz w stolicy Niemiec?
Cztery lata temu przeprowadziłam się z Krakowa do Berlina, gdzie spędziłam siedem bardzo interesujących lat. Przeprowadzka do Berlina to był duży skok, ale z etapami. W Krakowie było wszystko, co znałam. Kończyłam właśnie studia ze specjalizacją Malarstwo Monumentalne, pracowałam wiele lat w Konserwacji Zabytków, zdobywałam doświadczenie, zawiązywały się trwałe przyjaźnie. Krótko mówiąc – zaczęłam już wrastać w to miasto. Nie planowałam wyprowadzki, ale zakochałam się! Siły na podróże między Berlinem a Krakowem starczyło na ponad rok, i wtedy przyszedł moment, w którym trzeba było podjąć konkretne decyzje. I taką konkretną decyzją była właśnie ta, o moim sprowadzeniu się do Berlina. Nie wiem, czy ktokolwiek, kto emigruje jest w stanie wyobrazić sobie siebie w nowej, nieoswojonej rzeczywistości. Nawet przy największym wsparciu partnera czy środowiska, są rzeczy, których nikt za nas nie zrobi. Nikt się za nas nie zintegruje, nie nauczy języka, nie odnajdzie się za nas – to jasne. To jest pewien proces, to się po prostu dzieje i gdybym powiedziała, że jest to łatwe – to musiałabym skłamać. Jest to sytuacja wymagająca czasu i cierpliwości. Dla mnie osobiście najtrudniejsza była ”chwilowa” utrata niezależności – przyjechałam nie znając słowa po niemiecku – zatem moim celem było odzyskanie jej właśnie poprzez naukę języka. Na szczęście Berlin jest miastem wielkich możliwości i wiele instytucji pozostaje pomocnych i otwartych na potrzeby emigrantów. Ja skorzystałam z danego mi czasu na etap nauki języka i dziś z perspektywy czasu widzę jak ciekawy był to czas, potrzebny i trudny jednocześnie. Gdy już oswoiłam ten temat – sięgnęłam do swoich marzeń i postanowiłam spróbować realizować je właśnie teraz i tutaj. A mi marzyło się zająć się wreszcie grafiką użytkową – a dokładnie metodą sitodruku. Ale ponieważ potraktowałam swoje marzenia serio – zarejestrowałam firmę.
Dlaczego właśnie taka forma działalności i czy zawsze czułaś w sobie żyłkę kobiety sukcesu?
Zarejestrowałam własną firmę, bo chciałam być niezależna i chciałam spróbować tej formy działalności. W Niemczech jest to dość prosty i logiczny proces. A na pytanie, czy czuję się kobietą sukcesu odpowiem przewrotnie. W mojej osobistej skali: tak, bo robię to, co zawsze chciałam, na moich warunkach. Znalazłam pomysł na siebie i realizuję go. Definicje sukcesu są jednak różne, moim jest to, że tworzę rzeczywistość, w której dobrze się czuję. To na pewno pomogło mi w nowej, berlińskiej sytuacji poczuć się pewniej. W mojej rok temu wynajętej, kameralnej pracowni na Neukölln czuję się, jak u siebie. Tworzę tam swój niepodległy świat. Tak, to jest mój sukces – pasją stała się moją pracą, robię to o czym zawsze marzyłam, rozwijam się.
Opowiesz nam o etapach powstawania firmy i ważnych momentach?
Pomysł. Biznes plan – nawet w zarysie. Odwiedziny w Gewerbeamt i Finanzamt, oczywiście. I pytać, pytać, a pracownicy tych instytucji powinni udzielić nam odpowiedzi i pomocy: jaka forma i nazwa firmy jest dla nas najlepsza, co dalej zrobić, jakie dokumenty wypełnić, gdzie się udać. Ważnym momentem jest na pewno podjęcie decyzji o ryzyku i gotowość, otwartość na zmiany, pewna elastyczność. Bo przecież każdy, nawet najlepszy pomysł wymagać będzie w rzeczywistości modyfikacji. Będzie rozwijać się wraz z nami. Dlatego potrzebny jest biznes plan, nawet szczątkowy, oraz dobrze jest po prostu być nastawionym na naukę wraz z rozwojem firmy. No i czas. Zaakceptować to, że zyski nie pojawią się od razu. Firma ma prawo na początku przynosić nam nawet straty, które w efekcie wcale stratami nie są – bo przecież inwestujemy. Ja również popełniłam na początku kilka bardzo typowych błędów dla osoby początkującej, ale nauczyłam się też przy tym wyciągać z nich wnioski. Nie ma chyba lepszego kursu niż własne doświadczenie. Zanim doszło do tego, że mogłam pozwolić sobie na pracownię – kisiłam się ze swoimi działaniami w domu, ale taka kolej rzeczy. Trzeba się uzbroić w cierpliwość i pokorę.
Czy masz może Twoje złote, osobiste rady, którymi mogłabyś się podzielić?
Złotych rad chyba nie mam, mam raczej wnioski płynące z doświadczenia. Myślę, że warto ufać własnej intuicji, nie bać się ryzyka i trenować sztukę odpuszczania. A poza tym słuchać czasem opinii życzliwych nam osób, korzystać z ich kompetencji i konsekwentnie robić swoje.
Dlaczego właśnie Zoodaki, skąd pomysł na nazwę marki i co się pod nią kryje?
Może na wstępie wyjaśnię najpierw, że Zoodaki to nazwa pochodząca od Zoo, zwierzaków, cudaków, a nie od zodiaków, jak wiele osób interpretuje. Któregoś dnia rozrysowałam właśnie ową wesołą zgraję cudacznych zwierzaków o niebanalnych osobowościach i uczyniłam ich bohaterami moich grafik. Każdy dostał swój życiorys i cechy szczególne (często podpatrzone u ludzi) Grafiki te przeniosłam na produkty codziennego użytku, metodą sitodruku właśnie i tak powstała pierwsza kolekcja w skład której wchodziły: T-shirty, torby, plecaki, poduchy, kosmetyczki i wiele innych. Myślałam na początku, że poruszam się po orbicie: mama-dziecko i to jest mój odbiorca, szybko jednak okazało się, że najobszerniejszą grupą klientów są młodzi hipsterzy, a ich ulubionym motywem: leniwiec. Kupują wszystko, co się z nim ukaże. Na szczęście w Niemczech rynek rękodzielniczy jest bardzo szanowany i dzięki temu mogę realizować sprzedaż swojego kawałka świata w manufakturowym, handmade’owym wymiarze.
Co jest dla Ciebie najcenniejsze w tym, czym się zajmujesz?
Najcenniejsze jest dla mnie to, że się rozwijam, i że sprawia mi to niezmienną frajdę. Moja firma się rozwija, a wraz z nią produkty. Dokładam wszelkich starań do jakości. Jestem w stanie zaproponować alternatywę do masowej produkcji i wiem, że ta znajdzie swoich amatorów. Rozczula mnie, gdy zadowoleni klienci wracają. Jeszcze dwa lata temu marzyłabym o takiej sytuacji, a teraz jest to moje życie.
Jakie są Twoje plany w dłuższej perpektywie?
Obecnie Zoodaki sprzedaję przez portal DaWanda, gdzie mam swój sklep internetowy oraz w sklepach stacjonarnych w Bremen, Gliwicach czy Krakowie. Marzeniem moim jednak jest wreszcie skupić się na Berlinie i tu, w kilku miejscach, nawiązać współpracę, ale zanim się to stanie, chciałabym stworzyć estetyczny katalog produktów i odświeżyć stronę internetową, która właśnie padła łupem hakera. Niestety – takie rzeczy się zdarzają. Zoodaki też przyniosły mi niesamowite spotkania, których owocem okazała się współpraca. I tak stworzyłam kolekcję limitowaną produktów dla Leśnych Apartamentów w Zieleńcu. Cudowny projekt ze wspaniałymi ludźmi. Życzyłabym sobie takich więcej, bo lubię pracować w ten sposób. Jak więc sama słyszysz, planów starczy na cały kolejny rok, a co się zadzieje w międzyczasie – zobaczymy.
Najbardziej lubię gdy…
Oj, mogłabym wymieniać tu długo i po przecinku… Cenię w ludziach: radość i otwartość niezależną od metryki. W Berlinie widzę to na każdym kroku i ogromnie mnie to cieszy!
Gdybym mogła wszystko, to…
Byłabym tym faktem raczej przerażona i onieśmielona.
Z Nadią Linek, założycielką Zoodaków rozmawiała Patrycja Zając
Zabrania się kopiowania i rozpowszechniania zamieszczonych na stronie treści